Wczesną wiosną, przymierzając się do współpracy z Drugim Obiegiem – pismem Koła Nauk Politycznych UJ – popełniłem dla niego publicystyczny tekst o przypadku doktora Marka Migalskiego. Kilka miesięcy, które od tego czasu upłynęły, i kilka faktów, które się od tego czasu wydarzyły, w dużej mierze ten tekst zdezaktualizowały. Dziś wziąłem do rąk nowy, jak wynikałoby z daty, numer Drugiego Obiegu i znalazłem na jego łamach mój mocno nieświeży materiał
Jako autor nie mam czego się w tym tekście wstydzić – nikogo nie obraziłem, niczego nie przekłamałem. Za to na pewno dziś nie chciałbym brać Migalskiego w obronę – z tego samego powodu, z którego nie bronię zachowań posła Palikota. Kiedy ukazuje się w gazecie podpisany moim nazwiskiem tekst, który w ogóle nie uwzględnia faktów z ostatnich kilku miesięcy, czytelnik ma prawo domniemywać, że ja o tych faktach albo nie wiem, albo świadomie zamknąłem na nie oczy. W obu przypadkach nie stawiałoby to mojej rzetelności w najlepszym świetle.
Nikt mnie jednak o zgodę na tę zdezaktualizowaną publikację nie spytał – gdyby spytano, oczywiście bym odmówił. O ewentualnym wzbogaceniu tekstu o nowe fakty i spostrzeżenia również nie było mowy – tu bym się przynajmniej mógł zastanawiać. Jest tu więc jakaś moja wina: nie przyszło mi nawet do głowy, że ktoś może potraktować ten nieświeży materiał jako użyteczny. A tu proszę: tekst poszedł i czytelnik otrzymał go w postaci, o której się mówi: dead on arrival. W tym samym numerze DO ukazał się też materiał mojego kolegi, traktujący o Holocauście w kinie; został napisany ponad pół roku temu i o premierze „Bękartów wojny” Tarantino mówi – co zrozumiałe – w czasie przyszłym…
Nawet średnio rozgarnięty odbiorca takie nonsensy dostrzeże i przyklei je (niestety, w sensie formalnym: słusznie) do nazwiska publicysty, nie zaś redaktora. Tymczasem to redaktor decyduje o tym, co, kiedy i jak się w jego piśmie ukazuje. Wbrew realiom na głupka wychodzi w takich razach autor - jak kucharz, który się stara przyrządzić najlepsze danie, ale nie odpowiada za to, że kelner zaniesie je do czyjegoś stolika na brudnej tacy i już wystygłe.
Nawet średnio rozgarnięty odbiorca takie nonsensy dostrzeże i przyklei je (niestety, w sensie formalnym: słusznie) do nazwiska publicysty, nie zaś redaktora. Tymczasem to redaktor decyduje o tym, co, kiedy i jak się w jego piśmie ukazuje. Wbrew realiom na głupka wychodzi w takich razach autor - jak kucharz, który się stara przyrządzić najlepsze danie, ale nie odpowiada za to, że kelner zaniesie je do czyjegoś stolika na brudnej tacy i już wystygłe.
A ja na głupka wychodzić nie zamierzam. Nie w takich okolicznościach. Nie wiem, czy moich czytelników jest trzech, trzydziestu czy trzystu, ale każdemu z tych czytelników jestem winien szacunek. Kiedy podpisuję się pod tekstem własnym nazwiskiem czy pseudonimem, robię to między innymi w imię szacunku dla czytelnika, a nie po to, by tym tekstem okazywać mu lekceważenie i dawać mu asumpt do kwestionowania mojej rzetelności. Ponieważ zaś Drugi Obieg dość jednoznacznie okazuje lekceważenie i swoim współpracownikom, i swoim czytelnikom, nie zamierzam się już do tego pisma zbliżać ani w jednej, ani w drugiej roli.
Wyklarowanie tej sprawy w blogosferze to właściwie jedyne, co mogę dziś zrobić. Pisać próśb o wyjaśnienie czy sprostowanie do redakcji DO nie zamierzam – ale tym z Państwa, którzy się z tym pismem dotąd nie zetknęli, może się nasunąć całkiem zasadne pytanie: co to za gazeta, w której autor jest zmuszony pisać wyjaśnienia czy sprostowania do własnego tekstu?
I to by było wszystko, jeśli idzie o odpowiedź na pytanie – stawiane mi wielokroć publicznie i prywatnie – dlaczego za zaszczyt współpracy z Drugim Obiegiem podziękowałem szybciej, niż ją w gruncie rzeczy zacząłem.
I co, po blogu już?
OdpowiedzUsuń