sobota, 6 lutego 2010

Jak nie malować na klęczkach

...czyli garść refleksji po wczorajszym koncercie Kryzysu i De Press

Nietypowa impreza. Zorganizowało ją Stowarzyszenie Pokolenie wraz z FMW pod hasłem pomocy kombatantom antykomunistycznego podziemia, dawnym „żołnierzom wyklętym”. Przed wejściem sanitariuszki z grupy rekonstrukcyjnej przyklejały naklejki z „kotwiczkami” Polski Walczącej, a „żołnierze” z tejże grupy śpiewali patriotyczne pieśni. Za plecami grających zespołów pokazywano slajdy związane z „żołnierzami wyklętymi”. Publiczność różna: starsi i młodsi, punkowcy z dredami, faceci w garniturach, tu i ówdzie przewinął się ogolony osił proweniencji wyraźnie narodowej… No, pełen przekrój typów.


Podoba mi się pomysł takich imprez, bo jest to jednak przywracanie należnej czci ludziom skazanym na zapomnienie. Większość z kilkuset osób, które się w Rotundzie pojawiły, zapewne przyszła tam usłyszeć Kryzys i De Press, ale przy okazji ten i ów usłyszał o „żołnierzach wyklętych”, jakaś lampka się komuś może zapaliła, może ktoś sięgnie po książkę, zainteresuje się… Muzeum Powstania Warszawskiego, umiejętnie lansując takie inicjatywy, pokazuje, że takimi metodami przyciąga się uwagę ludzi. To na początek wystarczy.
  
Podoba mi się, ale mam wątpliwości. Po pierwsze: patos. „Żołnierze” z grupy rekonstrukcyjnej, którzy w tle śpiewają „O mój rozmarynie”, to interesujące tło – ale ci sami „żołnierze” z regularnym recitalem pieśni patriotycznej na scenie to już taki rejon zadęcia, który jest zarezerwowany dla akademii szkolnych. Po drugie: zagranie koncertu dobroczynnego to jedno, ale napisanie czegoś w rodzaju „twórczości dobroczynnej” to coś innego. I nie zawsze skutkuje to udanym efektem artystycznym.

  
Piję oczywiście do płyty De Press, bez której tego koncertu by nie było – „Myśmy rebelianci”, albumu poświęconego właśnie „żołnierzom wyklętym”. Nie, nie neguję tego, że Dziubek miał potrzebę serca, że właśnie z takimi tekstami płytę chciał zrobić, więc miał prawo itd. Jasne, że miał. Ale wyszła z tego po prostu nienajlepsza płyta. Z niezłej robi się nudna, przewidywalna, „rebelianckie” pieśni i piosenki na tle mało zniuansowanej gitarowej młócki, zamiast chwytać za serce – zaczynają nużyć. De Press wpadł w pułapkę, którą tak zręcznie ominęło parę lat temu Lao Che. I oni mogli byli przyjąć wobec tematu „Powstania Warszawskiego” postawę hołdowniczą i zarżnąć świetny pomysł na płytę już na wstępie – monotonią muzyczną czy obawą przed „wpuzzlowaniem” pozornie nieprzystających tekstów do całości. Ale zdekonstruowali ten temat i złożyli na nowo, postawili mu się. Wyszła im z tej odwagi jedna z lepszych polskich płyt dekady.
  
Nie kwestionuję więc niczyjej szlachetnej intencji, tylko efekt. „Powstańcze” piosenki De Press zabrzmiały na żywo solidnie, ale jednak próba oddania przez Dziubka hołdu „żołnierzom wyklętym” wpasowuje się w anegdotę o malarzu Styce, co święte obrazy malował na klęczkach, zamiast je malować dobrze.