poniedziałek, 19 kwietnia 2010

Milczenie w żałobie..., cz. IV

Szantaż 4:
Jeden naród, jeden Wawel

Czy niektórzy komentatorzy naprawdę myślą, że z protestami spotkałaby się każda decyzja o miejscu pochówku prezydenckiej pary? (patrz: Robert Mazurek). Jakoś nie wierzę – skąd to domniemanie? Informacja, iż Lech Kaczyński z żoną zostaną pochowani np. w warszawskiej archikatedrze św. Jana, raczej zostałaby przyjęta właśnie jako informacja i nie wzbudziłaby poważniejszych kontrowersji – bo i dlaczego by miała?

Tymczasem „decyzja wawelska” jest kontrowersyjna i dyskusyjna (dla mnie: błędna), ale sposób, w jaki próbuje się ją przedstawiać jako niekontrowersyjną, pozadyskusyjną i post factum uzasadnioną, ma wiele wspólnego z szantażem na kilku poziomach.

Po pierwsze: ze względu na czas. Ta decyzja po prostu nie była z dzisiejszego punktu widzenia niezbędna, można było ją odłożyć na czas spokojniejszy – właśnie z uwagi na jej nieodwracalność. Ja nie chciałem się w tamtym tygodniu zastanawiać – i mam przekonanie, że Polacy również – jakim prezydentem był Lech Kaczyński; czy „zasłużył się” wystarczająco, czy tylko troszeczkę. Nie szukałem odpowiedzi na to pytanie i nie jestem nawet pewien, czy w ciągu najbliższej dekady będzie można na nie odpowiedzieć. Tymczasem „decyzja wawelska” zmusza do tego typu refleksji – całkiem, przyznajmy to, mało żałobnej.

Po drugie: ze względu na tryb. Decyzja o tym, kogo naród zalicza do swojego panteonu, powinna należeć do tego narodu. Nie w drodze referendum, nie w drodze plebiscytu, za to co najmniej w drodze rozmowy. Tymczasem taki tryb podjęcia tej decyzji rozmowę uniemożliwia, skaża ją swoistym „grzechem pierworodnym” – bo co to za rozmowa, w której jedni krzyczą: „Lech Kaczyński!”, a drudzy milczą, bo i co mają zrobić?

Po trzecie: ze względu na konsekwencje. Czy po tym, jak abp. Dziwisz podparł się w swoim uzasadnieniu wyimaginowanym „poparciem narodu” i odwołał do retoryki wojenno-heroicznej, przeczytamy za lat kilka z podręczników do współczesnej historii Polski, że „naród w patriotycznym uniesieniu przejrzał na oczy” i mimo sprzeciwów kilku łobuzów spod kurii „zdecydował o pochowaniu wśród królów bohatera-męczennika Lecha Kaczyńskiego”? Czy ktoś napisze, że narodu nie spytano o opinię na ten temat?

Szantaż „wawelski” polega więc nie tylko na tym, że naród na tę decyzję nie miał wpływu, ale na tym, że nie można okazać sprzeciwu wobec niej, nie narażając się jednocześnie na zarzuty braku patriotyzmu, nieprzyzwoitości, niemoralności itd.

Uważam krzykliwe protesty pod krakowską kurią za nietakt wyjątkowy – tyle że ustawianie protestujących w roli tych, którzy zerwali żałobny „pakt milczenia” (tak jak to robi np. Piotr Semka) jest myleniem przyczyny ze skutkiem. Jeśli w środek tej żałoby wrzucono granat, była nim niestety właśnie „decyzja wawelska” i sposób jej uzasadnienia przez abp. Dziwisza. Semka prezentował przy tym logikę dość horrendalną: Czym innym byłaby dyskusja przed decyzją (…), a czym innym jest dziś, gdy towarzyszą jej internetowe wezwania do kolejnych pikiet. Nie wiem więc, czy dziennikarz „RP” sugeruje, że jakaś dyskusja o miejscu pochówku w ogóle się odbyła, czy może twierdzi, że należało się tej decyzji sprzeciwiać, kiedy nikt jeszcze o niej nie wiedział?

Spór o miejsce pochówku prezydenckiej pary jest realny. Marginalny jest zaś tylko w tym znaczeniu, że w czasie „paktu milczenia” został wypchnięty z głównego nurtu. Ale już rozgorzał i trwa, Polacy go toczyli, toczą i toczyć będą – w domu, w pracy, wśród znajomych, a wkrótce: w sferze publicznej. Bowiem „pakt milczenia lub mówienia dobrze” zawieramy w imię respektowania dobrego obyczaju, a nie po to, by wypisywać komentatorom i publicystom, a już zwłaszcza: władzom świeckim lub kościelnym blank check  na korzystanie z naszego milczenia. Milczenie w żałobie nie jest znakiem zgody.

Milczenie w żałobie..., cz. III

Szantaż 3:
tromtadracja wojenna

Już w sobotę, kilkadziesiąt minut po katastrofie, pada w którejś z telewizji hasło: „drugi Katyń”... Od tego gigantycznego nadużycia zaczyna się emocjonalne żonglowanie pojęciami. Można zrozumieć, kiedy bliscy zmarłych w szoku nadużywają słów. Nie można natomiast przytakiwać, kiedy dziennikarze, którzy mają rzeczywistość opisywać i objaśniać, zatracają proporcje. Kiedy nadużywają coraz to bardziej dramatycznych zwrotów albo milczą wobec ich nadużywania, mamy do czynienia z jakąś licytacją na okazywane poruszenie.

„Jedność miejsca i czasu” dramatu smoleńskiego ze zbrodnią katyńską nadaje mu wymiar symboliczny, ale to nie oznacza, że zasadne jest mówienie o „jedności akcji”. Jeśli godzimy się na zestawianie tragicznego, losowego wypadku z systematycznym, usankcjonowanym przez obce państwo mordem, to dajemy przyzwolenie, żeby słowa zamazywały treść i sens tego, co się właściwie w ubiegłą sobotę stało.

Otóż doszło do katastrofy lotniczej, a nie do rzeczonego „drugiego Katynia” czy „hekatomby”. Ludzie w niej zginęli, a nie „polegli”. Zginęli oni śmiercią tragiczną, a to nie to samo, co śmierć „bohaterska” czy „męczeńska”. Nie zginął „kwiat polskiej inteligencji”, tylko liczni przedstawiciele władzy i organizacji społecznych. Warto o tym pamiętać także dlatego, że o ile wszyscy zgodzimy się co do tego, że prezydent Lech Kaczyński zginął tragicznie podczas pełnienia obowiązków głowy państwa, o tyle nie wszyscy przystaniemy na wniosek, że „poległ on bohaterską śmiercią” czy „złożył wieczną ofiarę na ołtarzu Ojczyzny”. Gdy zginął w wypadku samochodowym Bronisław Geremek, Lech Kaczyński nad jego grobem oddał mu honor – ale czy dzisiejsi piewcy „męczeństwa” Lecha Kaczyńskiego nazwaliby śmierć Bronisława Geremka „tragicznym zdarzeniem”, którym ono w istocie było, czy „ofiarą na ołtarzu”?

Ofiara niekoniecznie musi być bohaterem, a bohater niekoniecznie musi być ofiarą. Tak, w przypadku niektórych z ofiar możemy mówić o życiorysie zgoła heroicznym – ale byłby on heroiczny i bez tej tragedii; nie ona czyni z nich bohaterów. Los, który ofiarom i ich rodzinom przypadł, jest wystarczająco straszliwy. Nie stanie się mniej straszliwy, kiedy będziemy o nim mówić bez tej powstańczo-wojennej narracji; rezygnacja z niej nie oznacza, że straciliśmy zdolność do współodczuwania. Współodczuwanie nie oznacza utraty miary.

Zatem gdzie w tej narracji kryje się szantaż? Otóż kiedy powiemy: prezydentura Lecha Kaczyńskiego, nawet po jego tragicznej śmierci, podlega krytyce – to jedno; ale trudniej poddawać krytyce „misję bohatera narodowego, który poległ męczeńską śmiercią”.

Pozwólmy płakać rodzinie i najbliższym, ocierajmy ich łzy, ale sami weźmy głęboki oddech i ważmy słowa. Zbiorowe wspomnienie, które zostanie po tej żałobie, nie może nie być smutne i bolesne, powinno być godne, za to nie musi być histeryczne.

Milczenie w żałobie..., cz. II

Szantaż 2:
Polska żałoba jako głos na Lecha Kaczyńskiego

Z obrazków, które mogliśmy oglądać w telewizji w ostatnim tygodniu, niektórzy publicyści wyciągnęli wniosek taki oto, że przeżywana wspólnie przez Polaków (w mediach, w parlamencie, na ulicach) żałoba przeistacza się w akt jakichś narodowych przeprosin, kierowanych pod adresem prezydenta Kaczyńskiego pośmiertnie.

Tym, co kieruje tylu ludzi na ulice, jest głębokie poczucie niesprawiedliwości wyrządzonej Kaczyńskiemu – pisze w „Rzeczpospolitej” jej naczelny, Paweł Lisicki. Podobne tony pojawiły się i w innych komentarzach.

Nie wiadomo jednak, czy Polacy nad grobami ofiar katastrofy smoleńskiej doznali lub doznają nagłej politycznej iluminacji. Nie wiadomo, czy wpływ tej tragedii znajdzie jakieś odzwierciedlenie w zmianie postaw społecznych czy preferencji wyborczych. Nie wiem tego ja, nie wie też Paweł Lisicki. Ale ja nie udaję, że wiem. Za życzeniową uznaję więc sugestię pierwszą: że Polacy przejrzeli na oczy i wreszcie dostrzegli w tych dniach prawdziwego Lecha Kaczyńskiego, nie takiego, jakiego pokazywały im przez całą kadencję media; i drugą: że w konsekwencji teraz Polacy na pewno by na niego zagłosowali, tylko nie bardzo mogą.

W czasie, kiedy nie wszyscy chcą wchodzić w polemikę na ten temat, warto się z takimi diagnozami wstrzymać. Moja prywatna próba godnego uczczenia pamięci prezydenta Kaczyńskiego i innych ofiar katastrofy smoleńskiej to nie to samo, co przyznanie racji idei IV RP. Nie śmiałbym na skalę indywidualną lub masową domniemywać, że czyjeś milczenie nad grobem jest objawem politycznej lub światopoglądowej konwersji.

Milczenie w żałobie nie jest znakiem zgody, cz. I

 
Chciałem uronić łzę, pomilczeć, oddać honor – bo w obliczu tej tragedii czułem, że to rzeczy pierwsze. Chciałem też uniknąć oceniania, sporów, awantur – bo w tym czasie powinny to być rzeczy ostatnie. Ale milczeć jest mi trudno, kiedy moje milczenie jest rozumiane na opak i wykorzystywane do emocjonalnych szantaży

Szereg komentatorów i publicystów ulega dziś złudzeniu. Wynika ono z nadinterpretacji swoistego „paktu milczenia”, jaki zawierany jest w tym kraju nad grobem zmarłego. Norma wymaga od nas, by o zmarłym mówić tylko dobrze lub nie mówić w ogóle – a my się do niej stosujemy (choć bywa, że z oporami); zwłaszcza w żałobie. Tego tabu się nie łamie – a już na pewno nie w dyskursie publicznym. Tyle że dyskurs publiczny na czas żałoby zatrzymać się nie chce.

Kiedy więc trwa żałoba po polityku, w sferze publicznej słychać o nim to tylko, że się go chwali albo wręcz deklaruje żarliwą wiarę w niego. Kto się z tymi pochwałami lub hymnami pochwalnymi nie zgadza – milczy w obawie przed złamaniem tabu. Dlatego warto pamiętać, że obraz prezydentury Lecha Kaczyńskiego, rekonstruowany przez media i osoby publiczne tuż po jego śmierci, nie jest ani miarodajny ani trwały. Nic by w tym złego nie było – gdyby nie to, że żałobne: „milczymy lub mówimy dobrze” jednych bywa wykorzystywane przez drugich jako argument w nieprzerwanym sporze. W takich okolicznościach zmienia się to w emocjonalny szantaż

Szantaż 1: Kto wczoraj Go krytykował, temu dziś wara od trumny

Najmocniej wyartykułowali ten pogląd: Marcin Wolski, Jarosław Marek Rymkiewicz i prof. Zdzisław Krasnodębski. Pierwszy dokonał czegoś w rodzaju niezamierzonej parodii wiersza Tuwima o zabójstwie prezydenta Narutowicza. Drugi odmawia tym, którzy krytykowali Lecha Kaczyńskiego, prawa do „bycia polskimi politykami”. Trzeci pisze: Wyśmiewajcie i drwijcie. Bądźcie sobą. Gardzę wami; jakby mu spadła na oczy czerwona płachta i nie widział, że jest w tym momencie chyba jedyną osobą publiczną, która nie potrafi przestać gardłować.

Ten szantaż sięga też poziomów ekstremalnych: „życzyliście mu śmierci, to macie za swoje” – niemal wprost powiada J.M. Rymkiewicz. „Zaszczuto go, to stąd ta tragedia, tak będą mówić niektórzy” – minister Witold Waszczykowski w TVN24 niby się asekuruje, ale nie wyjaśnia, po co o tych „niektórych” w ogóle wspomina. Jak komuś takiemu wytłumaczyć, że pomarańczowy „spieprzajdziad” na czyimś nadgarstku albo strona w internecie, licząca godziny do końca kadencji Lecha Kaczyńskiego to coś zgoła innego niż życzyć komuś śmierci?

Uderza mnie triumfalno-uwznioślający ton tych wynurzeń. Wynika z nich, że śmierć Lecha Kaczyńskiego ma pełnić rolę jakiejś publicystycznej superbroni przeciw tym, którzy krytykowali jego i jego prezydenturę.

Ja też byłem jej przeciwnikiem. Nie zgadzałem się z Lechem Kaczyńskim, kpiłem z niego i jego publicznych wpadek, a idei „IV Rzeczypospolitej”, której to prezydentem miał być Kaczyński, byłem i jestem stanowczo przeciwny. Nie bardzo natomiast rozumiem, dlaczego miałoby mi to odbierać prawo do zapalenia świeczki na grobie człowieka, z którym się nie zgadzałem. Wolno mi milczeć lub dobrym słowem wspomnieć Lecha Kaczyńskiego – człowieka, ofiary tragicznego wypadku. Wolno mi współczuć jego rodzinie. Tak właśnie rozumiem żałobę współodczuwaną w najbardziej podstawowym, ludzkim wymiarze.

Warto nadać temu nazwę nie żeby się przed Wolskim czy Krasnodębskim tłumaczyć, ale żeby choć trochę zrozumieć, dlaczego Polacy – w dużej mierze przecież przeciwni reelekcji Lecha Kaczyńskiego – potrafią zapalić świeczkę na Krakowskim Przedmieściu, unikając w tym czasie oceniania tragicznie przerwanej prezydentury. Ale to dało niektórym asumpt do innego pochopnego wniosku, o którym w kolejnym wpisie.

c.d.n.