środa, 19 stycznia 2011

Ich Komsomolec, nasz tupolew - czyli masa krytyczna

Lot tupolewa do Smoleńska i próba przyjęcia tam tego samolotu to było czołowe zderzenie bajzlu polskiego z bardakiem rosyjskim (parafrazuję – świetnych swoją drogą – Majewskiego i Reszkę). Tu-154 się rozbił, ponieważ masa krytyczna ogólnego bałaganu została przekroczona. Raport MAK i aneks doń komisji Millera pokazują nam to wyraźnie


Strona polska i rosyjska reagują na bałagan na własnym podwórku przewidywalnie. „Nasz raport będzie jeszcze bardziej bolesny niż raport MAK… Musimy wyciągnąć wnioski… Nie uciekamy od odpowiedzialności…” – punktują się polskie władze, jakby chciały się wykazać niezbędnym minimum mądrości po szkodzie. Żeby zaczęła się publiczna dyskusja o 36. pułku, żeby ktoś wykonał pierwszy krok po rozum do głowy, musiały się rozbić (w bardzo podobny sposób) dwa wojskowe samoloty. Mimo to wiemy, że to wciąż co najmniej o jedną tragedię za mało, żeby zdymisjonować ministra obrony.


Na Wschodzie też bez zmian. Rosjanie zamiatają pod dywan wszystko to, co – jak sądzą – może zaszkodzić opinii o ich państwie jako mocarstwie. Mieszkają w kraju, który z dziada pradziada nauczył ich obsesji tajności i strachu przed jawnością. Można więc sobie pozwolić na to, by na lotnisku był popsuty radar – ale kiedy wyniknie z tego katastrofa, nie można dopuścić, by ktokolwiek z zewnątrz się o tym dowiedział.

Administrowanie codziennym, swojskim bałaganem daje iluzję kontroli nad nim. Ale ta iluzja nie przewiduje sytuacji kryzysowej, choćby i była ona wywołana czynnikami niezależnymi i obiektywnymi (pogoda). A jeśli się kryzysu nie przewiduje, to się nie wie do czego ręce włożyć, kiedy on przychodzi. To dotyczy zarówno rosyjskich kontrolerów i ich zwierzchników, jak i polskich pilotów i ich zwierzchników. W sytuacji kryzysowej to, co było na co dzień elementem swojskiego bałaganu – takim jak oświetlenie lotniska bez żarówek czy przełożony, który ma zwyczaj siadać za plecami – zaczyna pracować na katastrofę.

Miewam gorzką satysfakcję, kiedy coś z czymś kojarzę, do czegoś odsyłam, szukam analogii – a potem się okazuje, że to było skojarzenie trafne. Ze dwa miesiące po katastrofie smoleńskiej wziąłem do rąk „W rajskiej dolinie wśród zielska” Hugo-Badera i trafiłem tam na opowieść o „Komsomolcu” – niezatapialnym sowieckim okręcie podwodnym, który zatonął.