piątek, 23 października 2009

Człowiek Obiegowi głupkiem - czy na odwrót?


Wczesną wiosną, przymierzając się do współpracy z Drugim Obiegiem – pismem Koła Nauk Politycznych UJ – popełniłem dla niego publicystyczny tekst o przypadku doktora Marka Migalskiego. Kilka miesięcy, które od tego czasu upłynęły, i kilka faktów, które się od tego czasu wydarzyły, w dużej mierze ten tekst zdezaktualizowały. Dziś wziąłem do rąk nowy, jak wynikałoby z daty, numer Drugiego Obiegu i znalazłem na jego łamach mój mocno nieświeży materiał

Jako autor nie mam czego się w tym tekście wstydzić – nikogo nie obraziłem, niczego nie przekłamałem. Za to na pewno dziś nie chciałbym brać Migalskiego w obronę – z tego samego powodu, z którego nie bronię zachowań posła Palikota. Kiedy ukazuje się w gazecie podpisany moim nazwiskiem tekst, który w ogóle nie uwzględnia faktów z ostatnich kilku miesięcy, czytelnik ma prawo domniemywać, że ja o tych faktach albo nie wiem, albo świadomie zamknąłem na nie oczy. W obu przypadkach nie stawiałoby to mojej rzetelności w najlepszym świetle.

Nikt mnie jednak o zgodę na tę zdezaktualizowaną publikację nie spytał – gdyby spytano, oczywiście bym odmówił. O ewentualnym wzbogaceniu tekstu o nowe fakty i spostrzeżenia również nie było mowy – tu bym się przynajmniej mógł zastanawiać. Jest tu więc jakaś moja wina: nie przyszło mi nawet do głowy, że ktoś może potraktować ten nieświeży materiał jako użyteczny. A tu proszę: tekst poszedł i czytelnik otrzymał go w postaci, o której się mówi: dead on arrival. W tym samym numerze DO ukazał się też materiał mojego kolegi, traktujący o Holocauście w kinie; został napisany ponad pół roku temu i o premierze „Bękartów wojny” Tarantino mówi – co zrozumiałe – w czasie przyszłym…

Nawet średnio rozgarnięty odbiorca takie nonsensy dostrzeże i przyklei je (niestety, w sensie formalnym: słusznie) do nazwiska publicysty, nie zaś redaktora. Tymczasem to redaktor decyduje o tym, co, kiedy i jak się w jego piśmie ukazuje. Wbrew realiom na głupka wychodzi w takich razach autor - jak kucharz, który się stara przyrządzić najlepsze danie, ale nie odpowiada za to, że kelner zaniesie je do czyjegoś stolika na brudnej tacy i już wystygłe.

A ja na głupka wychodzić nie zamierzam. Nie w takich okolicznościach. Nie wiem, czy moich czytelników jest trzech, trzydziestu czy trzystu, ale każdemu z tych czytelników jestem winien szacunek. Kiedy podpisuję się pod tekstem własnym nazwiskiem czy pseudonimem, robię to między innymi w imię szacunku dla czytelnika, a nie po to, by tym tekstem okazywać mu lekceważenie i dawać mu asumpt do kwestionowania mojej rzetelności. Ponieważ zaś Drugi Obieg dość jednoznacznie okazuje lekceważenie i swoim współpracownikom, i swoim czytelnikom, nie zamierzam się już do tego pisma zbliżać ani w jednej, ani w drugiej roli.

Wyklarowanie tej sprawy w blogosferze to właściwie jedyne, co mogę dziś zrobić. Pisać próśb o wyjaśnienie czy sprostowanie do redakcji DO nie zamierzam – ale tym z Państwa, którzy się z tym pismem dotąd nie zetknęli, może się nasunąć całkiem zasadne pytanie: co to za gazeta, w której autor jest zmuszony pisać wyjaśnienia czy sprostowania do własnego tekstu?

I to by było wszystko, jeśli idzie o odpowiedź na pytanie – stawiane mi wielokroć publicznie i prywatnie – dlaczego za zaszczyt współpracy z Drugim Obiegiem podziękowałem szybciej, niż ją w gruncie rzeczy zacząłem.

Lećcie na Odlocie!



Bezcelowe jest wymienianie wszystkich cech, które składają się na świetność Odlotu – także dlatego, że niektóre z nich są po prostu znakami jakości nowoczesnej amerykańskiej animacji. Dlaczego więc akurat Odlot jest wyjątkowo oryginalny i wart obejrzenia? Bo jego bajkowy sztafaż tylko uwypukla zupełnie niebajkowe prawdy, zamiast zamiatać je pod dywan



Piękna retrospekcja z samego początku filmu przedstawia nam Carla – chłopca marzącego o podróżach i przygodach na miarę Indiany Jonesa. Znajdzie on swoją bratnią duszę – Ellie i ożeni się z nią. Razem będą układać plany wielkich wypraw, które potem latami będzie torpedować proza życia. Ellie umrze, zostawi Carla samego w ich wspólnym domu, ale nieoczekiwanie dopiero wtedy pojawi się dla niego okazja do „podróży życia”…

Głównym bohaterem Odlotu jest więc senior… no, dziadek po prostu. Jest umiarkowanie sympatyczny, ale jego nieustannie klarowna motywacja – wola dopełnienia tego, czego nie zdążył zrobić wspólnie z żoną – sprawia, że ta z pozoru bajkowa animacja nie ucieka od tego, co gatunek raczej ignoruje: starości, samotności, śmierci, dosadnie bolesnej konfrontacji marzeń z rzeczywistością (nie pamiętam, by kiedykolwiek rozbijano skarbonkę bardziej wzruszająco niż w Odlocie!). Film się z tym wszystkim mierzy i robi to niepospolicie. Bywa że ściska za gardło – i nawet jeśli to chwilowe wrażenie, to i tak jest ono czymś głębszym i trudniejszym, niż hollywoodzkie animacje nam na ogół proponują. A przy tym nadal – tak jak one – tętni życiem, humorem i zdrową kpiną z popkultury, z której sam wyrasta.

Ta notka zapewne pozwoli złapać trop agentom policji tajnych, widnych i dwu-płciowych, którzy szukają po Polsce nielicznych śladów mojej egzaltacji. Niech tam… Idźcie Państwo do kina, załóżcie okulary 3-D, pozwólcie sobie na przypięcie do pleców tysiąca baloników – niech i Was Odlot uniesie! Śliczny film :-)