Sejm chce rozszerzyć zakaz palenia. I dobrze - palacze samowolnie zawłaszczyli dla siebie miejsce publiczne, więc ten zakaz nie ograniczy ich swobód, a jedynie ukróci samowolę. Podejście do używek mam permisywne i liberalne, ale gorąco ten zakaz popieram. I to z pobudek zgoła liberalnych
Brzmi to paradoksalnie tylko w pierwszej chwili. Jeśli X sam siebie chce truć, to mu tego Y – choćby przyszło tysiąc atletów - i tak nie zabroni. I ja nikogo nawracać nie zamierzam. Nie oczekuję również od mojego państwa, że będzie wychowywać dorosłych ludzi. Natomiast mogę oczekiwać, że wkroczy ono tam, gdzie moja „wolność od” jest zagrożona przez czyjąś samowolę. I państwo, wprowadzając taki zakaz, ten liberalny postulat spełnia.
Spełniać go powinno, bo niepalący są bezbronni i wobec palących, i wobec dymu. Kiedy samemu się nie pali, w miejscu publicznym, w którym kłębi się dym, można tylko pozostać wbrew własnemu zdrowiu i samopoczuciu, albo z niego uciec. Ale to nie jest wybór, tylko pozór wyboru, stworzony przez palących dla niepalących. Palacz samowolnie zawłaszczył więc dla siebie miejsce publiczne i przystosował je – również samowolnie – do swoich potrzeb. Oznacza to zmuszanie niepalącego do przyjęcia takiego oto wynikania, że np. skoro chce sobie usiąść w knajpie przy piwie, to musi jednocześnie przyjąć rolę secondhand smoker.
Ten zakaz nie ograniczy zatem swobody palaczy, lecz ukróci ich samowolę. Na pytanie, gdzie się kończy czyjaś wolność, a zaczyna samowola, liberał odpowie za sędzią Holmesem: „Tam się kończy moje prawo do wymachiwania pięścią, gdzie się twój nos zaczyna”. Kiedy odniesiemy ten pogląd do używek, wyjdzie na to, że papieros to insza inszość niż alkohol czy nawet narkotyki. Insza, bo paskudniejsza od nich. Zwłaszcza dla tego, kto nie używa – niepalący zawsze oberwie bowiem od palacza pięścią po nosie.
Kiedy siedzę obok pijących, sam nie pijąc, rano nie obudzi mnie kac ani nawet drobny ból głowy; kiedy zaś sam piję, towarzystwo obok może pozostać trzeźwe. Ta zasada dotyczy takoż i większości narkotyków (choć z powodu restrykcyjności polskiego prawa pojawia się tu też aspekt prawno-karny). Nie można natomiast przebywać w otoczeniu palących, samemu przy tym nie paląc – wbrew własnej woli. Użytkownik alkoholu czy narkotyków nie naraża – pijąc czy zażywając – innych na fizyczną szkodę (pomijam oczywiście przypadki kryminalne, bo one nie mają tu nic do rzeczy), a palacz w miejscu publicznym to właśnie robi.
Dlatego każdy argument w obronie samowoli palenia w miejscach publicznych, odwołujący się do pokracznie pojmowanej swobody – w domyśle: swobody palenia dla palących i niepalenia dla niepalących – jest z gruntu bałamutny. Co do zasady: przywalanie sobie samemu pięścią w nos za pomocą używek, choćby częste i mocne, to jest problem indywidualnej wolności, odpowiedzialności i poczucia estetyki. Ale tylko do chwili, w której dmucha się komuś drugiemu w twarz.
Dlatego rozszerzanie zakazu palenia w miejscach publicznych to nie akt restrykcyjnego przechyłu, tylko przywracania liberalnej równowagi.
Spełniać go powinno, bo niepalący są bezbronni i wobec palących, i wobec dymu. Kiedy samemu się nie pali, w miejscu publicznym, w którym kłębi się dym, można tylko pozostać wbrew własnemu zdrowiu i samopoczuciu, albo z niego uciec. Ale to nie jest wybór, tylko pozór wyboru, stworzony przez palących dla niepalących. Palacz samowolnie zawłaszczył więc dla siebie miejsce publiczne i przystosował je – również samowolnie – do swoich potrzeb. Oznacza to zmuszanie niepalącego do przyjęcia takiego oto wynikania, że np. skoro chce sobie usiąść w knajpie przy piwie, to musi jednocześnie przyjąć rolę secondhand smoker.
Ten zakaz nie ograniczy zatem swobody palaczy, lecz ukróci ich samowolę. Na pytanie, gdzie się kończy czyjaś wolność, a zaczyna samowola, liberał odpowie za sędzią Holmesem: „Tam się kończy moje prawo do wymachiwania pięścią, gdzie się twój nos zaczyna”. Kiedy odniesiemy ten pogląd do używek, wyjdzie na to, że papieros to insza inszość niż alkohol czy nawet narkotyki. Insza, bo paskudniejsza od nich. Zwłaszcza dla tego, kto nie używa – niepalący zawsze oberwie bowiem od palacza pięścią po nosie.
Kiedy siedzę obok pijących, sam nie pijąc, rano nie obudzi mnie kac ani nawet drobny ból głowy; kiedy zaś sam piję, towarzystwo obok może pozostać trzeźwe. Ta zasada dotyczy takoż i większości narkotyków (choć z powodu restrykcyjności polskiego prawa pojawia się tu też aspekt prawno-karny). Nie można natomiast przebywać w otoczeniu palących, samemu przy tym nie paląc – wbrew własnej woli. Użytkownik alkoholu czy narkotyków nie naraża – pijąc czy zażywając – innych na fizyczną szkodę (pomijam oczywiście przypadki kryminalne, bo one nie mają tu nic do rzeczy), a palacz w miejscu publicznym to właśnie robi.
Dlatego każdy argument w obronie samowoli palenia w miejscach publicznych, odwołujący się do pokracznie pojmowanej swobody – w domyśle: swobody palenia dla palących i niepalenia dla niepalących – jest z gruntu bałamutny. Co do zasady: przywalanie sobie samemu pięścią w nos za pomocą używek, choćby częste i mocne, to jest problem indywidualnej wolności, odpowiedzialności i poczucia estetyki. Ale tylko do chwili, w której dmucha się komuś drugiemu w twarz.
Dlatego rozszerzanie zakazu palenia w miejscach publicznych to nie akt restrykcyjnego przechyłu, tylko przywracania liberalnej równowagi.
A tymczasem nowy singiel Lao Che w sieci i wkrótce nowa płyta!
OdpowiedzUsuńDobrze napisane, ale niestety.. ustawa już prawie przeszła, nie zmieniając generalnie nic dla niepalących...
OdpowiedzUsuń"Miało być tak pięknie, a wyszło jak zawsze"