Chciałem uronić łzę, pomilczeć, oddać honor – bo w obliczu tej tragedii czułem, że to rzeczy pierwsze. Chciałem też uniknąć oceniania, sporów, awantur – bo w tym czasie powinny to być rzeczy ostatnie. Ale milczeć jest mi trudno, kiedy moje milczenie jest rozumiane na opak i wykorzystywane do emocjonalnych szantaży
Szereg komentatorów i publicystów ulega dziś złudzeniu. Wynika ono z nadinterpretacji swoistego „paktu milczenia”, jaki zawierany jest w tym kraju nad grobem zmarłego. Norma wymaga od nas, by o zmarłym mówić tylko dobrze lub nie mówić w ogóle – a my się do niej stosujemy (choć bywa, że z oporami); zwłaszcza w żałobie. Tego tabu się nie łamie – a już na pewno nie w dyskursie publicznym. Tyle że dyskurs publiczny na czas żałoby zatrzymać się nie chce.
Kiedy więc trwa żałoba po polityku, w sferze publicznej słychać o nim to tylko, że się go chwali albo wręcz deklaruje żarliwą wiarę w niego. Kto się z tymi pochwałami lub hymnami pochwalnymi nie zgadza – milczy w obawie przed złamaniem tabu. Dlatego warto pamiętać, że obraz prezydentury Lecha Kaczyńskiego, rekonstruowany przez media i osoby publiczne tuż po jego śmierci, nie jest ani miarodajny ani trwały. Nic by w tym złego nie było – gdyby nie to, że żałobne: „milczymy lub mówimy dobrze” jednych bywa wykorzystywane przez drugich jako argument w nieprzerwanym sporze. W takich okolicznościach zmienia się to w emocjonalny szantaż
Szantaż 1: Kto wczoraj Go krytykował, temu dziś wara od trumny
Najmocniej wyartykułowali ten pogląd: Marcin Wolski, Jarosław Marek Rymkiewicz i prof. Zdzisław Krasnodębski. Pierwszy dokonał czegoś w rodzaju niezamierzonej parodii wiersza Tuwima o zabójstwie prezydenta Narutowicza. Drugi odmawia tym, którzy krytykowali Lecha Kaczyńskiego, prawa do „bycia polskimi politykami”. Trzeci pisze: Wyśmiewajcie i drwijcie. Bądźcie sobą. Gardzę wami; jakby mu spadła na oczy czerwona płachta i nie widział, że jest w tym momencie chyba jedyną osobą publiczną, która nie potrafi przestać gardłować.
Ten szantaż sięga też poziomów ekstremalnych: „życzyliście mu śmierci, to macie za swoje” – niemal wprost powiada J.M. Rymkiewicz. „Zaszczuto go, to stąd ta tragedia, tak będą mówić niektórzy” – minister Witold Waszczykowski w TVN24 niby się asekuruje, ale nie wyjaśnia, po co o tych „niektórych” w ogóle wspomina. Jak komuś takiemu wytłumaczyć, że pomarańczowy „spieprzajdziad” na czyimś nadgarstku albo strona w internecie, licząca godziny do końca kadencji Lecha Kaczyńskiego to coś zgoła innego niż życzyć komuś śmierci?
Uderza mnie triumfalno-uwznioślający ton tych wynurzeń. Wynika z nich, że śmierć Lecha Kaczyńskiego ma pełnić rolę jakiejś publicystycznej superbroni przeciw tym, którzy krytykowali jego i jego prezydenturę.
Ja też byłem jej przeciwnikiem. Nie zgadzałem się z Lechem Kaczyńskim, kpiłem z niego i jego publicznych wpadek, a idei „IV Rzeczypospolitej”, której to prezydentem miał być Kaczyński, byłem i jestem stanowczo przeciwny. Nie bardzo natomiast rozumiem, dlaczego miałoby mi to odbierać prawo do zapalenia świeczki na grobie człowieka, z którym się nie zgadzałem. Wolno mi milczeć lub dobrym słowem wspomnieć Lecha Kaczyńskiego – człowieka, ofiary tragicznego wypadku. Wolno mi współczuć jego rodzinie. Tak właśnie rozumiem żałobę współodczuwaną w najbardziej podstawowym, ludzkim wymiarze.
Warto nadać temu nazwę nie żeby się przed Wolskim czy Krasnodębskim tłumaczyć, ale żeby choć trochę zrozumieć, dlaczego Polacy – w dużej mierze przecież przeciwni reelekcji Lecha Kaczyńskiego – potrafią zapalić świeczkę na Krakowskim Przedmieściu, unikając w tym czasie oceniania tragicznie przerwanej prezydentury. Ale to dało niektórym asumpt do innego pochopnego wniosku, o którym w kolejnym wpisie.
c.d.n.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz