Szantaż 4:
Jeden naród, jeden Wawel
Czy niektórzy komentatorzy naprawdę myślą, że z protestami spotkałaby się każda decyzja o miejscu pochówku prezydenckiej pary? (patrz: Robert Mazurek). Jakoś nie wierzę – skąd to domniemanie? Informacja, iż Lech Kaczyński z żoną zostaną pochowani np. w warszawskiej archikatedrze św. Jana, raczej zostałaby przyjęta właśnie jako informacja i nie wzbudziłaby poważniejszych kontrowersji – bo i dlaczego by miała?
Tymczasem „decyzja wawelska” jest kontrowersyjna i dyskusyjna (dla mnie: błędna), ale sposób, w jaki próbuje się ją przedstawiać jako niekontrowersyjną, pozadyskusyjną i post factum uzasadnioną, ma wiele wspólnego z szantażem na kilku poziomach.
Po pierwsze: ze względu na czas. Ta decyzja po prostu nie była z dzisiejszego punktu widzenia niezbędna, można było ją odłożyć na czas spokojniejszy – właśnie z uwagi na jej nieodwracalność. Ja nie chciałem się w tamtym tygodniu zastanawiać – i mam przekonanie, że Polacy również – jakim prezydentem był Lech Kaczyński; czy „zasłużył się” wystarczająco, czy tylko troszeczkę. Nie szukałem odpowiedzi na to pytanie i nie jestem nawet pewien, czy w ciągu najbliższej dekady będzie można na nie odpowiedzieć. Tymczasem „decyzja wawelska” zmusza do tego typu refleksji – całkiem, przyznajmy to, mało żałobnej.
Po drugie: ze względu na tryb. Decyzja o tym, kogo naród zalicza do swojego panteonu, powinna należeć do tego narodu. Nie w drodze referendum, nie w drodze plebiscytu, za to co najmniej w drodze rozmowy. Tymczasem taki tryb podjęcia tej decyzji rozmowę uniemożliwia, skaża ją swoistym „grzechem pierworodnym” – bo co to za rozmowa, w której jedni krzyczą: „Lech Kaczyński!”, a drudzy milczą, bo i co mają zrobić?
Po trzecie: ze względu na konsekwencje. Czy po tym, jak abp. Dziwisz podparł się w swoim uzasadnieniu wyimaginowanym „poparciem narodu” i odwołał do retoryki wojenno-heroicznej, przeczytamy za lat kilka z podręczników do współczesnej historii Polski, że „naród w patriotycznym uniesieniu przejrzał na oczy” i mimo sprzeciwów kilku łobuzów spod kurii „zdecydował o pochowaniu wśród królów bohatera-męczennika Lecha Kaczyńskiego”? Czy ktoś napisze, że narodu nie spytano o opinię na ten temat?
Szantaż „wawelski” polega więc nie tylko na tym, że naród na tę decyzję nie miał wpływu, ale na tym, że nie można okazać sprzeciwu wobec niej, nie narażając się jednocześnie na zarzuty braku patriotyzmu, nieprzyzwoitości, niemoralności itd.
Uważam krzykliwe protesty pod krakowską kurią za nietakt wyjątkowy – tyle że ustawianie protestujących w roli tych, którzy zerwali żałobny „pakt milczenia” (tak jak to robi np. Piotr Semka) jest myleniem przyczyny ze skutkiem. Jeśli w środek tej żałoby wrzucono granat, była nim niestety właśnie „decyzja wawelska” i sposób jej uzasadnienia przez abp. Dziwisza. Semka prezentował przy tym logikę dość horrendalną: Czym innym byłaby dyskusja przed decyzją (…), a czym innym jest dziś, gdy towarzyszą jej internetowe wezwania do kolejnych pikiet. Nie wiem więc, czy dziennikarz „RP” sugeruje, że jakaś dyskusja o miejscu pochówku w ogóle się odbyła, czy może twierdzi, że należało się tej decyzji sprzeciwiać, kiedy nikt jeszcze o niej nie wiedział?
Spór o miejsce pochówku prezydenckiej pary jest realny. Marginalny jest zaś tylko w tym znaczeniu, że w czasie „paktu milczenia” został wypchnięty z głównego nurtu. Ale już rozgorzał i trwa, Polacy go toczyli, toczą i toczyć będą – w domu, w pracy, wśród znajomych, a wkrótce: w sferze publicznej. Bowiem „pakt milczenia lub mówienia dobrze” zawieramy w imię respektowania dobrego obyczaju, a nie po to, by wypisywać komentatorom i publicystom, a już zwłaszcza: władzom świeckim lub kościelnym blank check na korzystanie z naszego milczenia. Milczenie w żałobie nie jest znakiem zgody.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz