poniedziałek, 14 czerwca 2010

Anglia - nieprzewidywalność i kompleks farfocla

Remis Anglii z USA nie zaskakuje. Prawie dwie dekady oglądania meczów piłkarskich utrwaliły u mnie dwie obserwacje związane z reprezentacją Anglii. Pierwsza z nich: ci bardzo dobrzy piłkarze (a wśród nich – zawsze kilka europejskich gwiazd) nigdy nie umieli stworzyć drużyny solidnej i stylistycznie ciekawej, a tym samym zdolnej do odniesienia sukcesu

Anglia jest bezradna. Idzie mi nawet nie o koszmarny błąd bramkarza po strzale Dempsey’a – bardziej o to, jak cała drużyna reagowała na wydarzenia na boisku po przerwie. Kiedy widz ogląda mecz i wie, że za moment piłka pójdzie na skrzydło, a potem stamtąd pójdzie dośrodkowanie na główkę, to jest to dla widza nuda. Kiedy to samo wiedzą obrońcy przeciwnika, to jest to dla nich komfort. Anglicy przez całą drugą połowę nie umieli Amerykanom tego komfortu odebrać. I tak na ogół bywa – w przełomowych momentach Anglicy jakby zapominają o rozumie, a wracają do atawistycznego „wyspiarskiego stylu”. Tak się dzisiaj nie da wygrywać.

Anglia jest pełna sprzeczności. Ma Gerrarda, Lamparda, Rooney’a – nawet w takim meczu widać, jakiego formatu są to piłkarze. Ale też widać dysonans pomiędzy tym, jak wiele wnoszą do gry swoich drużyn klubowych, a tym, jaką rolę grają w kadrze i w jakim otoczeniu to robią. W zróżnicowanym, międzynarodowym towarzystwie potrafią błyszczeć – pomiędzy rodakami z kadry jakoś nie. Koledzy z drużyn klubowych jakoś potrafią im pomóc i z ich pomocy korzystać – koledzy z reprezentacji jakoś nie.

Anglia jest niestabilna i nieprzewidywalna. Turnieje z jej udziałem zyskują, a bez niej tracą. Bywa, że rozgrywa na nich mecze wielkie. Pokazuje Europie i światu bezczelnych chłopaczków w rodzaju Owena czy Rooney'a, którzy stają się gwiazdami. Ale kiedy przychodzi do gry o stawkę, ponosi Anglia ciągłe porażki. Wiele z nich – w okolicznościach niewyjaśnionych lub idiotycznych (bliźniaczo podobne mecze z Rumunią w 1998 i 2000 r. czy przegrana z Francją w ciągu ostatniej minuty w 2004 r.). Przegrywa mecze, których przegrać nie musiała (z Argentyną - MŚ'98 – czy Portugalią - ME'2004).
  
Anglia ma kompleksy. Na samą myśl o konkursie karnych jej piłkarzom drżą nogi (przegrywali w ten sposób i na MŚ: 1998, 2006, i na ME: 1996, 2004). I jeszcze rzecz, kto wie czy nie najgorsza dla tej drużyny: zespół chorobowy bramkarza-partacza. Kiedy Anglia gra na mundialu czy euro Naprawdę Ważny Mecz, można być pewnym, że bramkarz nigdy jej z opresji nie ocali. Za to tylko patrzeć, jak zaraz coś spieprzy. Co robił Nigel Martyn w meczu z Rumunią, widać już było na filmiku linkowanym wyżej. A tu Inny przykład (śmiech się zaczyna w okolicach 3:50):


Kiedy przypomnimy sobie jeszcze sprokurowane przez Robinsona czy Carsona farfocle , które kosztowały tę drużynę udział w Euro’2008, nie uznamy sobotniego kiksu Roberta Greena za wyczyn, lecz za objaw rzeczonego zespołu chorobowego. Nie genetycznego wprawdzie (Gordon Banks czy Peter Shilton to były gwiazdy swoich epok), ale dziś przewlekłego i nawracającego.

 Z dużym prawdopodobieństwem można więc dziś powiedzieć, że Anglia wprawdzie do fazy pucharowej awansuje, ślad jakiś po sobie zostawi, ale ćwierćfinał to chyba dla tej drużyny maksimum.

A jaka jest ta druga - ze wspomnianych na początku - moja obserwacja dotycząca angielskiej reprezentacji? Otóż, kryzys czy nie kryzys, mecz czy rewanż, lepszy czy gorszy bramkarz – postawić tylko przed Anglikami Polaków, a natychmiast złoją im dupę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz